Na zdjęciu po prawej Senator z Maryland, Barbara Mikulski wojownik w sprawie polskiej. Ze strony Kongresu Polonii Amerykańskiej
Na zdjęciu po prawej Senator z Maryland, Barbara Mikulski wojownik w sprawie polskiej. Ze strony Kongresu Polonii Amerykańskiej
qwardian qwardian
455
BLOG

Polska w NATO to rezultat zabiegów Polonii Amerykańskiej

qwardian qwardian Polityka Obserwuj notkę 4

Postaram się nakreślić tło tamtych wydarzeń w których osobiście uczestniczyłem. Otóż poniższy felieton jest autorstwa gazety, która była zaciętym wrogiem Kongresu Polonii Amerykańskiej i jego prezesa Edwarda Moskala. Wówczas kiedy decydowano o członkostwie w NATO, redaktorem Nowego Dziennika w Nowym Jorku był Bolesław Wierzbiański, a jego felietonistami takie tuzy dziennikarstwa jak Piotr Stasiński i założycielka Gazety Wyborczej Małgorzata Szejnert. Przeciw przyjęciu Polski do NATO był New York Time i National Public Radio, których felietony bombardowały czytających i słuchaczy konsekwencjami jakie czekają Stany Zjednoczone w wyniku przyjęcia do NATO państw Wschodniej Europy. Reklamami przeciw przyjęciu Polski do NATO straszyła kompania wytwórni lodów  Ben&Jerry, m inn. drukowaniem całostronicowych reklam w gazetach codziennych. Owszem New York Time publikował również pozytywne opinie, kiedy decyzja została już podjęta, opowiedziała się za przyjęciem Polski do NATO, ale jak faktycznie było niech dowodzi fakt, że Bronisław Geremek nasz Minister Spraw Zagranicznych nie chciał nawet spotkać się z redakcją tej gazety. Tak bardzo była szkodliwa dla naszej wspólnej sprawy. Polacy za oceanem  jak nigdy wcześniej i później zwarli szeregi i się zmobilizowali, słali listy, molestowali senatorów, małżonki polskie wywierały wpływ na mężów, amerykańskich dyplomatów i polityków. Chicago i tzw. Midwest były pod kontrolą Kongresu, drugi po Wschodnim Wybrzeżu obszar politycznych wpływów. Tutaj Polacy aktywnie bombardowali skrzynki mailowe polityków o poparcie przyjęcia Polski. Niech każdy zadecyduje sam, kto zasłużył się najbardziej w przekonaniu Stanów Zjednoczonych do przyjęcia Polski w struktury NATO, bo mi się wydaje, że to Polonia Amerykańska, a nie wysiłki dyplomatyczne polityków o bardzo podejrzanej przeszłości..

Zapraszam do lektury:

 

Teraz, kiedy obecność Polski w NATO jest ugruntowana i zbliża się właśnie warszawski, największy szczyt sojuszu, warto pamiętać, że rozszerzenie go o państwa byłego bloku sowieckiego miało w Ameryce ogromne rzesze zaciekłych przeciwników. Jeśli ich opory ostatecznie przełamano, to dopiero po trwającej praktycznie od roku 1990 batalii. Spora w tym zasługa Polonii, w tym „Nowego Dziennika”.

Wrogość wobec idei poszerzenia utworzonego w roku 1949 sojuszu miała w Ameryce różne podłoże, poczynając od promoskiewskich sympatii. Były one widoczne także w administracji w Waszyngtonie. Za rusofila uważano np. zastępcę sekretarza stanu Strobe'a Talbotta.

Wielu polityków, naukowców czy wpływowych publicystów – a celowała w tym zwłaszcza republikańska senator z Teksasu Kay Bailey Hutchison – hałaśliwie przestrzegało przed ciężarem związanym z ekspansją sojuszu. Przypominali, że w razie ataku na Polskę, zgodnie artykułem 5. traktatu NATO, jego sygnatariusze, w tym USA, będą zobowiązani de facto stanąć w jej obronie. Widzieli tylko groźbę rozpętania wojny. Zalety omijali.

Tego rodzaju argumenty trafiały na podatny grunt. Na Zachodzie niekoniecznie żyje wielu ochotników, aby umierać za Gdańsk lub walczyć za wolność waszą i naszą. Tym bardziej że ugrupowania niechętne rozszerzaniu Paktu Północnoatlantyckiego wskazywały, iż Polska, Czechy i Węgry nie są na tyle silne militarnie, by zasadniczo wzmocnić jego potencjał. Gra nie była zatem warta świeczki.

Duże znaczenie odgrywały również protesty Kremla. Prezydent Borys Jelcyn nie bez powodu postrzegany był jako przywódca, który zmienił obraz świata. Doprowadził do zlikwidowania partii komunistycznej, a jego polityka wiodła do rozpadu w roku 1991 Związku Sowieckiego. Przez wiele lat nie w smak mu było podprowadzanie NATO do granic jego kraju. Trudno się zatem dziwić, że Waszyngton nie palił się, aby go antagonizować.

Niekiedy brały górę także bardziej prozaiczne interesy. Rzadko głośno się o tym wspominało. Sporo amerykańskich naukowców, pełniących funkcję doradców czy ekspertów administracji USA bądź zasiadających w prestiżowych think tankach, bało się jednak o własną skórę. Znajomość problematyki ZSRR i Rosji zapewniała niezłe i wpływowe życie. Ponieważ było w czasach, kiedy to wciąż Moskwa, a nie np. Bliski Wschód, sytuowała się na czele listy priorytetów Waszyngtonu, nie chcieli utracić uprzywilejowanej pozycji, poprzez osłabienie znaczenia obszaru, w którym się specjalizowali.

Ponieważ amerykańskie media – w tym czołowi komentatorzy polityczni – często opierały się na opiniach ekspertów uniwersyteckich, w dużej mierze zatem podzielały ich poglądy. Powszechne było też – słuszne zresztą na ogół – mniemanie, że Polonia jest słabo zorganizowana politycznie i politycy nie muszą się obawiać z jej strony potężnych nacisków. Nie mieli bodźca, aby wsłuchiwać się w treść niewygodnych do spełnienia postulatów.

O tym, że również tzw. zwykli Amerykanie przyjmowali za dobrą monetę poglądy ekspertów na rozszerzenie NATO, autor tekstu mógł się przekonać m.in. podczas udziału w panelowej dyskusji na antenie nowojorskiego radia publicznego poświęconej kontrowersyjnemu problemowi. Niemal nikt z radiosłuchaczy dzwoniących do redakcji nie był zwolennikiem ekspansji.

Chętnie za to powtarzali zasłyszane argumenty z dobrymi radami, by kraje pozostające niegdyś w orbicie wpływów sowieckich zadowoliły się przynależnością do niemającego w praktyce znaczenia Partnerstwa dla Pokoju. Był to program dotyczący współpracy obronnej NATO z państwami Europy Środkowo-Wschodniej. Jego zasady – sformułowane w roku 1994 – nie dawały żadnych gwarancji bezpieczeństwa.

Luźne stowarzyszenie nie chroniło wyzwolonych spod sowieckiego jarzma krajów przed ewentualnymi zakusami do zrewidowania historii. Przyciągnęło mimo wszystko niektóre kraje, w tym Polskę. Wybieg – polegający po części też na tym, aby zupełnie nie zrazić sobie m.in. prezydenta Lecha Wałęsy i Polaków wsławionych w rozgrywce z komunizmem – nie wyczerpywał rzecz jasna polskich oczekiwań. Celem numer jeden było niezmiennie NATO.

Wałęsa, traktowany na Zachodzie jako symbol zwycięstwa nad systemem komunistycznym, w korespondencji do sekretarza generalnego NATO nie pozostawiał jednak cienia wątpliwości, że przystąpienie do sojuszu jest jednym z priorytetów polskiej polityki zagranicznej. Wcielenie go w życie stanowiło niebagatelne wyzwanie, a drążenie tematu początkowo przynosiło umiarkowane rezultaty.

W Ameryce idea przyjęcia Polski i dwóch innych kandydatów do zachodniego sojuszu znalazła m.in. poparcie prof. Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa prezydenta Jimmy’ego Cartera. Jego głos wciąż się liczył, mimo że od lat nie był już związany instytucjonalnie z administracją USA. Ważną rolę odgrywał też Jan Nowak-Jeziorański, pełniący wcześniej rolę szefa rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa, który na emeryturze osiadł w pobliżu Waszyngtonu. Nie do przecenienia były działania ambasadora RP w Stanach Zjednoczonych Jerzego Koźmińskiego i jego ekipy. W jej skład wchodzili m.in. obecny stały przedstawiciel Polski przy ONZ (a już po rozszerzeniu także przy NATO) Bogusław Winid. W waszyngtońskiej placówce był również wówczas Mariusz Handzlik, zmarły później tragicznie w katastrofie smoleńskiej minister odpowiedzialny za sprawy zagraniczne w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

O systematycznych i niekonwencjonalnych metodach działania Koźmińskiego krążyły legendy. Nie ograniczał się on do rutyny, polegającej na wyzyskaniu dyplomatycznych kanałów. Niezależnie od prób zjednywania Białego Domu i Kapitolu ambasada podążała np. tropem Polek mających mężów piastujących ważne stanowiska, by uzyskać ich wsparcie. Za pośrednictwem polonijnych mediów, w tym zwłaszcza „Nowego Dziennika”, angażowano elektorat polonijny.

Ewoluowało jednocześnie stanowisko władz wobec ekspansji NATO, poczynając od Białego Domu. Pierwszą jaskółką optymizmu stało się stanowisko prezydenta Billa Clintona. W roku 1996 podczas wizyty w Detroit, przy aplauzie amerykańskich Polaków, podał on jako termin integracji Paktu Północnoatlantyckiego z pierwszymi krajami byłego obozu sowieckiego rok 1999. Zbiegało się to 50-leciem powstania sojuszu. Nie znaczyło to, że na Kapitolu doszło do przełomu. Droga do NATO wciąż najeżona była trudnościami. Zadaniem o kapitalnym znaczeniu stało się zdobywanie krok po kroku poparcia wielu niechętnych lub nieprzekonanych do projektu senatorów USA. To bowiem stuosobowa izba wyższa Kongresu decyduje o przeforsowaniu traktatów międzynarodowych.

Linia rozgraniczenia między tymi, którzy sympatyzowali z aspiracjami Polaków, Czechów i Węgrów, a tymi, którzy byli im przeciwni, nie przebiegała według podziałów partyjnych. Jeśli np. republikańscy senatorzy, jak Hank Brown czy William Roth, zdecydowanie opowiadali się za ekspansją na Wschód, bliscy sprzymierzeńcy Clintona, w tym Joe Biden oraz Edward Kennedy, mieli odmienne poglądy. Także ich inni koledzy nie kryli rezerwy, a nawet wrogości wobec planu rozszerzania NATO.

W takim kontekście wydawało się jasne, że same tylko zabiegi władz w Warszawie oraz dyplomatów polskich nie wystarczą. Kapitol niekoniecznie się liczy ze staraniami obcych rządów, nawet jeśli postrzega je jako przyjazne. Tym bardziej zatem istotne stały się uporczywe naciski polskiego elektoratu w Stanach Zjednoczonych na amerykańskich prawodawców. Konieczne było prawdziwe pospolite ruszenie Polonii.

Jako że nasza grupa etniczna rzadko demonstruje chęć skoordynowanego, zmasowanego i wymagającego cierpliwości działania na rzecz większego dobra, prognozy wydawały się mało zachęcające. Nie zahamowało to jednak entuzjastów wejścia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego. Zdawali sobie sprawę, że jest to jeden z najbardziej kardynalnych kroków w celu trwałego zabezpieczenia sukcesu, jakim było oderwanie się Polaków spod skrzydeł Moskwy i odzyskanie niepodległości.

Wysiłki na rzecz integracji Polski z paktem atlantyckim kontynuował Kongres Polonii Amerykańskiej. Sprawę komplikowała jednak postać jego prezesa Edwarda Moskala (w latach 1988-2005). Z jednej strony nie brakowało mu charyzmy. Z drugiej – nie grzeszył zdolnościami dyplomatycznymi w ważnych momentach historii.

Wypowiedzi szefa KPA, zwłaszcza dotyczące środowiska żydowskiego, budziły w Waszyngtonie kontrowersje. W efekcie praktycznie nie miał dostępu ani do Kongresu USA, ani do Białego Domu. W takiej sytuacji ciężar batalii o NATO spadł na biuro KPA w amerykańskiej stolicy. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że kierowała nim wówczas, znająca od podszewki stosunki waszyngtońskie, Myra Lenard przy wsparciu męża Casimira. Wykorzystując kontakty m.in. z senator Barbarą Mikulski i innymi ustawodawcami polskiego pochodzenia, ale nie tylko, przecierali na Kapitolu krok po kroku szlak wiodący do wytyczonego celu. Działali także poprzez mobilizację ustawodawców, uświadamianie im polskiego punktu widzenia, czemu służyły m.in. spotkania z udziałem władz RP w Kongresie Stanów Zjednoczonych.

Jeśli rola KPA jest na ogół znana, mało kto zaznajomiony jest z akcjami innych organizacji i stowarzyszeń, w tym Federation of Polish Americans w Waszyngtonie. Wprzęgając do działań nie tylko prominentów polonijnych, ale też Amerykanów, prowadziła rozmowy z przedstawicielami Departamentu Stanu, a także członkami Izby Reprezentantów. Chociaż ci ostatni nie decydowali bezpośrednio o losach traktatu tyczącego rozszerzenia NATO, to ich postawa miała znaczny wpływ na stanowisko obserwujących ich senatorów. Podobnie przyglądali się rezolucjom legislatur stanowych, przychodzących w sukurs aspiracjom krajów byłego sowieckiego obozu. Ich wsparcie było rezultatem zabiegającego o to polskiego elektoratu w różnych częściach USA.

W sprawę NATO angażowały się też inne lokalne organizacje z różnych stanów, niemające na co dzień związków z polityką. Kapitalną rolę odegrało np. niewielkie stowarzyszenie miłośników muzyki AMPOL w Wilmington w stanie Delaware. Było to między innymi zasługą takich ludzi jak Stefan Skielnik.

Małe Delaware odgrywało tym bardziej istotną rolę, że reprezentowali je w Senacie USA dwaj wpływowi politycy. Optujący zdecydowanie za rozszerzeniem sojuszu Roth, który był zarazem szefem parlamentarzystów krajów NATO, oraz Biden – bardzo na początku sceptyczny szef komisji spraw zagranicznych wyższej izby Kongresu. Miała ona ogromne znaczenie, ponieważ mogła inspirować i inicjować wiele poczynań, które oddziaływały na stanowisko całej wyższej izby Kongresu.

O tym, jak liczyli się Polacy z Delaware, mógł się po raz pierwszy przekonać „Nowy Dziennik” zaproszony na bankiet w Wilmington. Przybyli na niego niemal wszyscy ważni politycy, od Bidena i Rotha poczynając poprzez jedynego w tym małym stanie członka Izby Reprezentantów, burmistrza, a nawet arcybiskupa. Jak się później okazało, nie był to tylko grzecznościowy gest z ich strony.

Niezależnie od zinstytucjonalizowanego działania Polonii nie do przecenienia stały się indywidualne wysiłki wielu ludzi. Pisali listy, przedstawiając nie zawsze zaznajomionym z historią Europy Wschodniej senatorom argumenty z rozszerzeniem NATO. Nakłaniali do tego także Amerykanów.

Jan Nowak-Jeziorański w książce „Polska droga do NATO” pisze m.in. o zmarłym niedawno Normanie Boehmie, inżynierze, chemiku, prawniku, specjaliście od wielkich kontraktów, którego kuzynką była sławna gwiazda filmowa Ingrid Bergman. Inicjował on z żoną, pisarką, dr Aleksandrą Ziółkowską-Boehm akcję masowego wysyłania listów do Kongresu. Prowadził korespondencję w sprawie NATO z senatorami Joem Bidenem i Kay Bailey Hutchinson.

Podobne wysiłki w Teksasie podejmowała Ewa Thompson z domu Majewska, profesor Rice University urodzona w Kownie. Jej uporczywość i siła przekonywania zespolone z mobilizacją tamtejszej Polonii zaowocowały tym, że nieprzejednana Hutchinson głosowała koniec końców za ekspansją sojuszu.

Integracja Polski z NATO przez wiele lat była przedmiotem tekstów drukowanych w "Nowym Dzienniku". Publikowali je na łamach gazety nie tylko jej etatowi dziennikarze, lecz także prof. Brzeziński, Nowak-Jeziorański i wielu innych. Wskazywaliśmy w naszych artykułach na niezwykłą dla losów Polski wagę integracji z NATO. Apelowaliśmy też bezustannie do rodaków, by uporczywie naciskali na amerykańskich senatorów, żeby zadecydowali o rozszerzeniu zachodniego sojuszu militarnego.

Ogłaszaliśmy nawet gotowe wzory listów, którymi należało zasypywać zwłaszcza senatorów wrogo nastawionych do objęcia parasolem NATO Polaków, Węgrów i Czechów. Udało się nam rozmawiać i publikować wypowiedzi tak ważnych dla sprawy polityków, jak senatorzy Roth, Biden, Brown, Frank Lautenberg, Richard Lugar, przywódca większości republikańskiej w izbie wyższej Trent Lott, czy przedstawicieli administracji, łącznie z późniejszym ambasadorem USA w Warszawie Danielem Friedem, żeby tylko wymienić nielicznych.

Mieliśmy świadomość, że za głosem Ameryki pójdą parlamentarzyści innych krajów członkowskich NATO. Tak się też ostatecznie stało.
Przy okazji żmudnej i trwającej latami batalii autorowi tekstu zdarzały się czasem szczególnie pozostające w pamięci wydarzenia. Tym bardziej jednak godne podkreślenia, że dowodzące, jak nawet niezbyt zorganizowana i zjednoczona grupa etniczna może konsekwentnym i zmasowanym działaniem dosłownie wymusić na potężnych politykach korzystne dla nas decyzje. Znamienne będzie podanie choćby dwóch przykładów. Kiedy autor tekstu rozmawiał po raz pierwszy z Bidenem, senator – pewnie szczerze, choć nie bez dozy cynizmu – mówił, że Polska jest słaba i w istocie NATO niepotrzebna, ponieważ nie przyczyni się do wzmocnienia sojuszu.

Jak argumentował, jedna amerykańska dywizja uporałaby się z całą armią polską w ciągu kilku godzin. 30 kwietnia 1998 roku ten sam prawodawca podczas głosowania i towarzyszącej mu debaty na forum Senatu dosłownie jak lew walczył o rozszerzenie NATO. Bezpardonowo odpierał argumenty przeciwników bądź niezdecydowanych. Widać było, że dokładnie przestudiował historię Europy Środkowej i Wschodniej oraz Rosji i Związku Sowieckiego. W rozmowie z „Nowym Dziennikiem”, w czasie ceremonii podpisania dokumentu przez prezydenta Clintona w Białym Domu, Biden zmienił swą opinię o wojsku polskim o 180 stopni. Nie miał wątpliwości, jak istotnie wzmocni ono potencjał militarny sojuszu.

Ewolucję w poglądach przeszedł też na naszych oczach Edward Kennedy. Dosłownie na kilka dni przed głosowaniem zadzwonił do autora tekstu współpracownik senatora z prośbą o nadesłanie jego artykułów o NATO. Kiedy zapytałem, dlaczego, odparł, że jego szef otrzymuje od swoich wyborców wiele listów i telefonów. Jak wyjaśniali, czynili to pod wpływem „Nowego Dziennika”. Współpracownika Kennedy’ego nie zrażało, że teksty drukowaliśmy po polsku.

Zapowiedział, że nie będzie problemu z ich tłumaczeniem. W kilka dni później znowu zatelefonował i poinformował, że senator zmienił zdanie i będzie głosował za przyjęciem Polski i jej sąsiadów do sojuszu. Było nam przyjemnie, że Kennedy, niereprezentujący przecież Nowego Jorku, lecz Massachusetts, nas zapamiętał.

Przekonaliśmy się o tym z lektury warszawskiej konserwatywnej gazety „Życie” Tomasza Wołka. Zamieściła ona rozmowę niewymienionego z nazwiska polskiego dyplomaty. Opowiadał, że kiedy zapytał Kennedy’ego, dlaczego zmienił zdanie, ten wytłumaczył, że nie zmienił zdania, lecz postąpił w zgodzie z życzeniem swojego elektoratu. A propos – dodał brat prezydenta JFK – co to jest „Nowy Dziennik”?

O naszej gazecie pisał też pochlebnie w związku z NATO znany publicysta, dziennikarz, a później też konsul generalny RP w Nowym Jorku Jerzy Surdykowski. W tekście zamieszczonym w tygodniku „Wprost” stwierdził, że to nie KPA, lecz „Nowy Dziennik" przyjął Polskę do NATO. Jakkolwiek zdawaliśmy sobie sprawę, że życzliwy nam konsul przesadza, miło było usłyszeć takie słowa.

Uderzając już w mniej żartobliwy ton można zaobserwować, że ojców rozszerzenia NATO, a tak przynajmniej o sobie mówią, jest wielu. W rzeczywistości złożyły się na to zespolone wysiłki polskich władz, dyplomacji RP, wybitnych Amerykanów polskiego pochodzenia, wsparte zorkiestrowanymi działaniami, przynajmniej w niektórych stanach, szerokich rzesz Polonii. Pokazała ona nie tylko, że jest liczna, ale w nadzwyczajnych okolicznościach potrafi być aktywna.

Politycy na postawę elektoratu zwracają baczną uwagę. Wiedzą też, kto ich popiera. Podczas batalii o NATO podkreślił to, przychylny zresztą polskim aspiracjom, Lautenberg. Kiedy w trakcie spotkania z Polonią New Jersey z udziałem "Nowego Dziennika” ówczesny szef KPA informował go, jak dużo naszych rodaków zamieszkuje ten stan, senator przytomnie zareplikował: „A jak wielu głosuje?”.

Autor: Andrzej Dobrowolski

http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/zwycieska-batalia-polonii-o-integracje-z-nato

http://www.pac1944.org/history/history-nato.htm

qwardian
O mnie qwardian

jestem górnikiem strzałowym.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka